A+ A A-

„Ja jestem dobrym pasterzem – dobry pasterz daje życie swoje... za owce.”

25 lat minęło, odkąd z łaski Boga ustala się przed Tobą, Ojcze Mirosławie OMI – ta święta, ale piękna droga, a na niej Twe mozolne i trudne kroki i ten cel wspaniały – tak podniosły i wysoki, dar i tajemnica – z Bogiem wszystko jest możliwe. Każdy jubileusz jest źródłem wdzięczności za otrzymane łaski, hojność darów Bożych, a kapłaństwo – to dar szczególny, gdzie błogosławieństwa, którymi jest obdarowywany kapłan, są niezliczone. Nie ma większego sposobu, by podziękować Bogu – jak sprawowanie św. Eucharystii.

W niedzielę, 17 czerwca 2018 r., w parafii św. Apostołów Piotra i Pawła w Welland w Ontario, w czasie uroczystej, dziękczynnej św. Eucharystii swój srebrny jubileusz 25 lat święceń kapłańskich celebrował o. Mirosław Olszewski OMI wraz z ogromną rzeszą wiernych parafian, znajomych, przyjaciół – tłumnie przybyłych z Welland, Toronto, Mississaugi, St. Catharines i polskich Kaszub (Wilno) na tę niecodzienną uroczystość. Nie zapomnieli o swoim byłym proboszczu w dniu srebrnego jubileuszu 25 lat święceń kapłańskich i parafianie z Toronto i licznie dopisali. Po raz już trzeci z kolei do Welland przybył w niedzielę autobus wypełniony wiernymi z parafii św. Stanisława Kostki na Denison w Toronto, gdzie w latach 2012–2014 o. Mirosław posługiwał jako proboszcz tej parafii. W latach 2005–2011 o. Mirek był proboszczem w parafii Matki Bożej w Wilnie na Kaszubach, później przez rok (2011–2012) w parafii św. Kazimierza w Toronto, skąd został przeniesiony do parafii św. Stanisława Kostki na Denison.

Niedzielna św. Eucharystia została zainicjowana pieśnią „Barka” śpiewaną w jęz. angielskim i uroczystym wejściem do ołtarza 12 kapłanów w asyście Rycerzy Kolumba, którzy włączyli się wraz z o. Mirosławem w hymn wdzięczności Bogu za 25 lat jego kapłaństwa. Byli to ci współbracia, którym niedzielne obowiązki w parafiach nie przeszkodziły w przybyciu i pozwoliły na uczestnictwo i celebrację św. Eucharystii: biskup diecezji Saint Catharines – Gerard Paul Bergie; o. prowincjał Alfred Grzempa OMI, o. Jacek Nosowicz OMI (współkursanci o. Mirosława z czasów spędzonych w Obrze); o. Antoni Degutis OMI, o. Janusz Błażejak OMI, o. Wojciech Kurzydło OMI, o. Christopher Pulchny OMI, o. Adam Filas OMI, o. Paweł Ratajczak, o. Rudy Nowakowski OMI, ks. Mervin Coulasa oraz brat Tadeusz Orzechowski.

Liturgii dziękczynnej przewodniczył sam jubilat – o. Mirosław Olszewski OMI, wraz z biskupem G. Bergie i o. prowincjałem Alfredem Grzempą i o. Jackiem Nosowiczem oraz dziewięcioma pozostałymi kapłanami. Dwujęzyczną homilię – w języku polskim i angielskim – pochwałę sakramentu kapłaństwa Chrystusa i prawdziwej... przyjaźni, za którą otrzymał owację na stojąco, wygłosił o. Jacek Nosowicz OMI. Kazanie o. Jacka skierowane było w dużej mierze do ojca jubilata i współbraci kapłanów obecnych na tej Eucharystii. O. Jacek podkreślił, czym jest służba kapłańska – dar i tajemnica – dla tych wybranych i posłanych do winnicy Pańskiej, w najpiękniejszym i najważniejszym dziele – zbawienia dusz, i czym jest sam fakt, że kapłan zakonnik nie żyje tylko dla siebie, tylko nieustannie służy Bogu i ludziom, prowadząc wiernych za Chrystusem.

– Powołałeś nas, Panie, bo sprawy boskie splatają się z ludzkimi, trudna będzie moja droga, oby się na niej nie przestraszyć, nie zwątpić i nie uciec, na tej drodze jako kapłan nie jestem sam – prowadzi mnie kochający Bóg Ojciec, a obok są przyjaciele – współbracia, zakonnicy oblaci i dobrzy ludzie, których nie brakuje, gdziekolwiek jestem!

Dziś dziękujemy dobremu miłosiernemu Bogu, za to że Najwyższy Kapłan – Jezus Chrystus, i najlepsza z matek – Maryja Niepokalana, prowadzą nas tu obecnych wspólnymi ścieżkami kapłańskiej wędrówki misjonarza, przez Afrykę, Polskę, Kanadę, i nam błogosławią w tej apostolskiej działalności, i jest dla każdego z nas źródłem radości i spełnienia – słowa o. Jacka. – W kapłaństwie tkwi ciągłe odniesienie do Chrystusa. A w Nim jest wszystko. Co zrobić, by wytrwać w kapłaństwie? Żyć w stanie łaski uświęcającej, żarliwie modlić się, mieć żywą relację z Chrystusem i miłość do każdego człowieka, utrzymywać wspólnotę i przyjaźń z innymi kapłanami współbraćmi. Naszym szczęściem jest naśladowanie Chrystusa i radość zjednoczenia z Nim. I nasza prawdziwa przyjaźń – to nam daje radość życia. Tylko Bóg jest źródłem radości i nadziei człowieka.

Ojciec Jacek, zwracając się bezpośrednio do o. Mirka, przywołał słowa św. Jana Pawła II z książki „Dar i tajemnica” o powołaniu kapłańskim, które jest wielkim darem i nieskończenie przerasta człowieka – „Kapłaństwo jest darem wielkości, który czujemy, jak bardzo do niego dorastamy”.

Mocno zabrzmiały też w czasie tej Eucharystii słowa św. Jana Vianneya – niezrównanego wzoru kapłańskiej gorliwości i pracowitości, oraz ks. Jana Twardowskiego i jego wiersz podany przez o. Jacka Nosowicza OMI w języku angielskim. „Własnego kapłaństwa się boję / Własnego kapłaństwa się lękam / I przed kapłaństwem w proch padam / I przed kapłaństwem klękam.” Tę św. dziękczynną liturgię uświetnił też swą obecności chór parafialny z parafii św. Apostołów Piotra i Pawła, gdzie obecnie od prawie czterech już lat o. Mirosław posługuje, oraz obecność Rycerzy Kolumba.

Po Eucharystii odbył się bankiet w wyremontowanej kompletnie przez o. Mirka sali parafialnej. Parafianie z Welland i wszyscy tu obecni włożyli wiele serca, by ten dzień był szczególnie uroczysty. Pięknie przybrane stoły, wspólna modlitwa zainicjowana przez ks. biskupa Bergie na początku bankietu, liczne słowa życzliwości, wspólne oglądanie na ekranie zdjęć z życia o. Mirka, gdzie zachwycały szczególnie te z czterech ostatnich lat, chwile spędzone w odnowionej i wyremontowanej sali parafialnej, plebanii i obejściu kościoła w Welland (różany ogród o. Mirka, założone ogrzewanie w kościele oraz klimatyzacja, naprawiony dach), i zdjęć z przeszłości – tej z misji w Kamerunie, pośród Pigmejów w diecezji Yokadouma, i fotografii ze stażu pastoralnego odbytego w RPA, w diecezji Durban. Zdjęcia oraz towarzysząca im narracja pokazały raz jeszcze ogromny dorobek i dziedzictwo tego niestrudzonego, pokornego, cierpliwego, obdarzonego wieloma charyzmatami kapłana-misjonarza oblata, pełnego wciąż nowych pomysłów na misjonarzowanie.

Niech Jego ofiarna praca całym swym życiem, dbałość i troska o parafie będzie inspiracją dla innych.

Ojcze Mirosławie, dziś cieszymy się razem z Tobą i życzymy dalszych sukcesów na niwie głoszenia Dobrej Nowiny. Wszyscy kochamy Cię – szczęść Boże, z pamięcią w modlitwie.

Bożena S.-Z., parafia św. Kazimierza w Toronto

Opublikowano w Życie polonijne

Tak, jak straci się kontakt z Jezusem, ten osobowy, ten przyjacielski, kiedy z Nim rozmawiasz jak z przyjacielem o wszystkim, nie tylko paciorek, tylko rozmowa, i pytasz Go – co Ty, Panie Jezu, sądzisz o mnie, co Ty sądzisz o mojej pracy, jak Ty chcesz? – to wtedy będzie odpowiedź, nie będziesz kopciuchem. Bo inaczej to będzie kariera, żeby popularność, żeby coś ugrać, co ja z tego będę mieć, jaki samochód, jakie pieniądze, jakie wczasy za to. I co? Będziesz kopcący knot, ludzi nie zbawisz. Bóg zbawia, ale potrzebuje narzędzi. I to świecić, grzać i płonąć podziałało na nich mocno.
Mniej więcej w tym samym czasie biskupowi Bourgetowi z Montrealu brakowało kapłanów, bo tam dużo Francuzów pojechało za chlebem. Przyjechał do papieża i poprosił o dwóch kapłanów na misję, a może więcej. A papież mówi, ja nie mam księży, nie mam żadnego wolnego. Ale wiesz co, w Marsylii jest biskup o sercu świętego Pawła, który ma serce większe jak świat, i ma kilku misjonarzy. Jedź do niego i poproś go, jak on ci da kapłanów, to będziesz mieć, jak on ci nie da, ja też ci nie dam. Ten pojechał do Marsylii do biskupa Eugeniusza. Znowu mówię to, ta historia nie dotyczy mnie, to dotyczy tego, jak Francja przyszła, ale te zdarzenia, kiedy słyszałem o nich po raz pierwszy, też mnie dotykały w takim znaczeniu, że to Duch Święty przez te wydarzenia także do mnie przemawia. Jak mam być księdzem, to nie po to, żeby ugrać coś dla siebie, tylko ze względu na Chrystusa. To wtedy będzie światło, które będzie pociągało do Chrystusa, a nie zatrzymywało na siebie. Więc biskup mówi, papież mnie posłał, może masz jakichś kapłanów? Są, jest nas tu 40. Było ich około 40. Młody zakon, który się wcale nie chciał rozwijać, bo nie było powołań. Była grupka. I teraz każde odejście groziło tym, że się młody zakon rozsypie. I założyciel mówi, zaczekaj, dam ci odpowiedź. Zawołał misjonarzy, pomodlili się i mówi, słuchajcie, my jesteśmy tutaj dla Francji, do odnawiania życia religijnego we Francji, ale musimy być otwarcie na wezwania Boże, na Ducha Świętego. Wprawdzie jesteśmy dla Francji, ale może Bóg chce, żebyśmy otworzyli serce na dalej. Tu jest biskup, który prosi o dwóch kapłanów do Kanady. Czy Bóg przemawia do nas przez to, żebyśmy byli hojni, czy mamy to przyjąć jako odpowiedź na Boże wezwanie, czy mamy poświęcić się temu, co robimy? Modlitwa. I co? Przyjąć misję. Dobrze, to kto? Pomodlili się, wszyscy się zgłosili, każdy był gotowy jechać do Kanady. To znaczy, że Duch Święty mocno przemówił. Przyjąć. A więc to jest odpowiedź, że Bóg nas wzywa, i tak odczytał, Bóg nas tam wzywa. I to jest 1841 rok i to jest pierwsza misja naszego zakonu poza Francją. Mówi, nie wątpię, że Bóg nam pobłogosławi za tę wspaniałomyślność, ponieważ biskup prosił o dwóch, damy mu czterech. Ryzykujemy. I dał czterech, a biskup prosił o dwóch.
Wtedy statkami się płynęło, tych czterech zajechało 5 grudnia, w św. Franciszka Ksawerego, patrona misjonarzy. Oni wylądowali w Montrealu w święto patrona misji. Znak Boży, błogosławieństwo. Biskup Bourget przyszedł do nich na powitanie, zaprasza ze statku do swego domu, żadne tam pałace. Siedzi tam ksiądz pobożny, jego sekretarz, ks. Dandurand. Biskup mówi do swego sekretarza, kapelana, proszę księdza, to są ci misjonarze z Francji, prosiłem o dwóch, przyjechało czterech. W święto Franciszka. Znak Bożego błogosławieństwa dla tych misji. Oni są tacy wspaniałomyślni, dali nam czterech, to ja mogę tylko odpowiedzieć w tej chwili, tak jak mogę. Proszę księdza, ja przeznaczam w tej chwili księdza do misjonarzy oblatów. Ksiądz otrzymuje powołanie od Boga na misjonarza oblatów. Dziś dołącza do tych czterech i zaczyna nowicjat, będzie piątym oblatem w Kanadzie. Tak Bóg działa.
Proboszcz przemówił do mojej mamy i odebrała to jako wolę Bożą. Biskup powiedział, ksiądz Dandurand wstał od biurka, dobrze, przywitał się i powiedział to jestem do usług. 103 lata żył. Wspaniały misjonarz. Przyjął to jako głos Boży. To się pięknie, wspaniale rozwijało, zaczęli jechać nowi, coraz więcej. Tabuny misjonarzy z Europy jechały, podbijali Kanadę. Jeżeli dzisiaj Indianie Eskimosi są chrześcijanami katolikami i Kanada jest katolicka w takim stopniu, w jakim jest, to jest wielka zasługa misjonarzy oblatów Maryi Niepokalanej. Wielu oddało życie, zginęło w przeróżnych warunkach. Za pracę tam, wśród lodów polarnych, i w południowej Afryce, Cejlonie, zaczęto nas nazywać specjalistami od misji najtrudniejszych. Mówię to z dumą, bo to jest piękne. Papieże nas tak nazwali, specjaliści od misji najtrudniejszych, że tam, gdzie nikt nie chce iść, tam oblaci pójdą.
Znowu, kiedy doczytałem się tego, przypomniały mi się słowa, które powiedziałem mojemu przełożonemu, że chcę pracować w Polsce, ale jeżeli jest miejsce, gdzie nie ma nikogo, to ja pójdę, bo oblat jest do tego, żeby służyć Chrystusowi, a nie w ciepełku siedzieć. Czasami wolą Bożą, żeby było ciepełko, ale to nie żeby było ciepełko, tylko zamienić to na jakąś pracę, czy jak nie może, to poprzez apostolstwo modlitwy. Ewangelizowano niesamowicie błyskawicznie, szybko. Przyjeżdżali z Francji oblaci, potem inni z innych krajów. I ta wspaniałomyślność założyciela, wdzięczność Bogu i odczytanie Boga, było takie, że Bóg pobłogosławił eksplozją – możemy powiedzieć – powołań, bo nie tylko tego księdza w dniu przyjazdu dostali, to właśnie kiedy otworzyliśmy się na misje zagraniczne, to do takiego malutkiego zgromadzenia, 40 ludzi we Francji, zaczęli się zgłaszać księdza diecezjalni, nowe powołania. Tak błyskawicznie żeśmy rośli, że mogliśmy obejmować placówki szybko, Anglia, Niemcy, Włochy, różne kraje, i misyjne. I to za życia założyciela wiele miejsc objęliśmy. Dziś jesteśmy chyba w 72 krajach, to się ciągle zmienia.
Do Polski przybyliśmy w 1920 roku, właśnie za dwa lata będzie stulecie pobytu naszego zgromadzenia. I to tu się zaczęło, najpierw w Krotoszynie, potem Obra, Poznań, to są początki. Dzisiaj mamy w Polsce 20 placówek.
Wracając do Kanady. Już przed wojną jechali misjonarze oblaci do pracy na tych terenach. Zanim polska prowincja powstała w 1920 roku, wcześniej byli polscy oblaci – Polski nie było, ale byli polscy oblaci we Francji i w Niemczech, tam wstępowali do zgromadzenia i wyjeżdżali na misje już z tamtych krajów. Kiedy Polska powstała, w 1920 roku w błyskawicznym czasie zaczęły być powołania i kilka lat po rozpoczęciu pracy w Polsce, przyjęliśmy misję na Cejlonie – Sri Lanka obecnie. I do innych krajów zaczęli jechać. Od roku 30. do II wojny światowej sporo naszych misjonarzy wyjechało do różnych krajów, między innymi do Kanady. Kiedyś to taka była ciekawa metoda na posłuszeństwo, że jak jakiś młody kapłan czy kleryk chciał jechać na misję do Afryki, to wysyłali go do lodów polarnych. A jeżeli chciał do lodów polarnych, to go posyłali do Afryki. Chodzi o ćwiczenie w posłuszeństwie i pokorze. Teraz nie ma takich metod, ale w tym był ciekawy taki test na zaufanie do Boga. Wielu ludzi się pięknie uświęciło, jadąc nie tam, gdzie chcieli, ale Bóg ich tam widział. Bóg widzi lepiej i nie zawsze daje nam to, o co prosimy, ale to, co nam daje, zawsze jest najlepsze, lep-sze niż my sobie sami wymyślimy.
Jednym z takich, który dotarł do Kanady, był sługa Boży brat Antoni Kowalczyk, który spod Krotoszyna pochodził. Był w Niemczech, chciał na misję do Afryki, a posłali go do lodów polarnych. Jeszcze nie miał ślubów wieczystych. To był pierwszy Polak w Kanadzie wśród misjonarzy. Bracia budowali kościoły, szpitale, bo wiadomo, że Indianie wędrowali z miejsca na miejsce, nomadami byli, a misjonarze osiedlali ich, budowali główną misję, kościół, szpital, szkoła, to zawsze było. Ale też misjonarzy oblatów czasami tak było dużo w grupie, że nie mieli co za wiele robić, to oprócz tego, że mszę odprawili, to trzeba było zdobyć żywność. Jak szkołę założyli dla dzieci indiańskich czy Metysów, to trzeba było je wykarmić. Trzeba było dużo ryb nałapać, zwierząt upolować – nie tylko bracia, ale oblaci księża, których wtedy były tabuny, czasami po kilkunastu w jednej misji. Jedni jechali ewangelizować, a wielu nie miało pracy, to jedyną pracą było łapanie ryb, polowanie, żeby te dzieci utrzymać, żeby z głodu nie poumierały. Bratu Kowalczykowi w czasie budowy na tartaku w St. Paul w zachodniej Kanadzie ucięło rękę i bał się, że go wyrzucą, ale został. Przepiękna historia, bez ręki brat, sługa Boży, jest w procesie beatyfikacyjnym. Byłem na jego grobie, bo w tej w miejscowości, gdzie jest pochowany, przez trzy lata pracowałem. O 10 wieczorem lubiłem chodzić na grób brata Kowalczyka, żeby sobie z nim porozmawiać, tak jak kolega z kolegą, stary misjonarz z młodym, który się dopiero uczy misjonarki.

Opublikowano w Teksty

Albo ja wiedziałem, kto to zrobił, albo byłem jednym ze sprawców, więc zwykle wołano mnie, do tego stopnia, że przychodziła milicja. Był taki moment, że mój ojciec, chyba to był koniec szóstej klasy, powiedział, jeszcze jeden taki numer, to ja ciebie sam zawiozę do poprawczaka. Tych historii było dużo, ja próbuję w skróconej wersji to opowiedzieć, ponieważ to jest niesamowite, jak Pan Bóg wybiera sobie ludzi, nie patrzy naszymi oczami, wybiera, inaczej patrząc.

Żeby zrozumieć moją historię życia, to trzeba sięgnąć do mojej mamy. Opowiem tę historię, bo wy jesteście przygotowani, że jakieś nadzwyczajne historie będę mówił wam o moich przeżyciach na misjach, o tym między życiem i śmiercią, może do tego dojdziemy, ale tę historię muszę opowiedzieć, bo ona w jakimś sensie tłumaczy, skąd to się wzięło. Moja mama chciała być siostrą zakonną. Miała osiemnaście lat, w Kodniu mieszkała, w czasie wojny pomagała uwięzionym oblatom, nosiła jedzenie. Mój dziadek, mamy ojciec, też był zaangażowany. Wtedy samochodów nie było, miał dobre konie, więc często tych oblatów z Kodnia do Terespola 18 km do pociągu woził. Był takim wozakiem. Więc księża w domu mojej mamy często bywali. I pewnego dnia do mojej mamy, która miała osiemnaście lat, przyszedł Piotr Nazaruk, mój ojciec. On ją znał, ale nigdy ze sobą nie chodzili, przyszedł i na pierwszym spotkaniu poprosił ją o rękę, zapytał, czy chciałaby wyjść za niego za mąż. A on miał nieskończone osiemnaście lat, a mama skończone osiemnaście. Dlaczego taki młody chłopak chciał się żenić? Otóż kilka miesięcy wcześniej, w ciągu dwóch miesięcy, mojemu ojcu zmarł ojciec w wieku 45 lat, dwa miesiące później, w wieku 43 lat zmarła matka i siostra. On był najstarszy w rodzinie, miał jeszcze dwóch braci i dwie siostry. Jako najstarszy, musiał te dzieci wychowywać, niektóre dużo młodsze od siebie. Jedna siostra miała 15 lat, dwa lata młodsza od niego, jeden chłopiec miał 10 lat, drugi 8 lat. Więc on próbował te dzieci wychowywać. To były powojenne czasy, były tam jakieś babki, niebabki, i babka doradziła, ożeń się, bo tutaj trzeba dzieci wychowywać, żeby jakaś kobieta była w domu na stałe. No i ojciec nie miał pojęcia, kogo wziąć za żonę, a ona mówi, a, tam jest taka Stanisława, dobra dziewczyna, będzie dobrą matką dla twoich dzieci i wychowa, bo pobożna. I ojciec od razu na pierwszym spotkaniu mówi, że chciałby się z nią ożenić. Ale ja chcę iść do zakonu, mama na to. 

        Ojca to nie przestraszyło w żaden sposób, rozeszli się. Dziadek absolutnie nie chciał go wpuszczać nawet do domu, bo to jakiś biedak, sierota, jeszcze nie wiadomo, co to za rodzina, w której wszyscy umierają, jakaś parszywa sprawa. Ale mama powiedziała, ja proboszcza zapytam. Proboszcz często przychodził i na drugi dzień przyszedł w jakiejś sprawie do dziadka, w czasie rozmowy mama zapytała: Proszę ojca, co ja mam zrobić, bo tutaj taki Piotr chciałby się ze mną ożenić, a ja chcę iść do zakonu i nie wiem, co mam robić? A proboszcz zapytał, a dlaczego ty chcesz iść do zakonu? A bo ja chcę życie Bogu poświęcić. A, to ładnie, że ty chcesz Bogu poświęcić życie. A co ty myślisz, co w zakonie będziesz robić? Co będę robić? Będę się modlić, będę robić, co będę umiała, co mi powiedzą. I proboszcz, natchniony Duchem Świętym – tak to widzę – mówi: Słuchaj, jak ty myślisz, że dużo poświęcasz, dużo dajesz Bogu, idąc do zakonu, to ty nie wiesz, jak wygląda życie, bo jeszcze nie byłaś w zakonie. Bo to – mówi – tak, niby mówią, idzie do zakonu, wszystko oddaje Panu Bogu. Ale tak, w zakonie to będziesz miała dach nad głową, nie będziesz się przejmować o mieszkanie, będziesz miała jedzenie, nie będzie trzeba starać się o jedzenie, będziesz miała pracę, modlitwę. To będziesz miała w zakonie większe wygody, niż ty myślisz. I ty myślisz, że ty Bogu coś ofiarujesz? Dobrze, że tak dziecko myślisz, ale wiesz co, ja mam taki pomysł. Jak naprawdę chcesz Panu Bogu coś poświęcić, coś dla Pana Boga zrobić, wyjdź za mąż za tego Piotra i bądź matką dla sierot. I to będzie Bogu poświęcenie, jak ty te dzieci, sieroty, wychowasz na dobrych ludzi. A może któregoś dnia otrzymasz od Boga jeszcze większy dar, niż myślisz. Dziadek był niezadowolony. Mówię o tym, że to jest przykład wiary, zawierzenia. Ksiądz przemówił, Bóg przemówił. I ona z tym nie dyskutowała, ona usłyszała słowa Boże przez księdza. Chcesz się Bogu poświęcić, bądź matką dla sierot. I na drugi dzień spotkała się z moim ojcem i powiedziała, że wychodzi za mąż. I wyszła za mąż. Jeszcze jedno dziecko zmarło, siostra ojca, potem pierwsze ich dziecko zmarło, potem uderzył piorun w dom, spaliło się gospodarstwo. Wiele innych tragedii było. Nigdy nie słyszałem od mamy o jakimś narzekaniu na los. Ona mówiła kiedyś, że była przekonana, że ona ma tam umrzeć, ale jakąś misję ma spełnić, te dzieci wychować. Ona była gotowa na śmierć, kiedy to pierwsze dziecko zmarło, ale nigdy słowa złego nie słyszałem od niej o Bogu czy o księżach. Wtedy przyszła bieda w domu okrutna i od mojego ojca, który w wieku 17 lat stracił rodziców i siostrę, a potem następną i dziecko, ile żyję, nigdy nie słyszałem jednego słowa narzekania na los, na Pana Boga, na cierpienie, a cierpiał sporo. Nigdy się nie chwalił jakimiś darami czy łaskami, ale wiara była nie w słowach, a w czynach, obecna bardzo mocno. Za to świadectwo wiary ja zawsze Bogu bardzo dziękuję.

        Mówię o tym, bo to ukształtowało też mnie jako kapłana, taka wiara od wczesnych dni, kiedy mama mówiła do nas czy do mnie takie proste słowa, które dopiero po jej śmierci sobie uzmysłowiłem lepiej. Oni nigdy nie musieli nam w domu przypominać o modlitwie, o chodzeniu do kościoła, po prostu oni chodzili. Jak ojciec nie szedł do kościoła w niedzielę, to myśmy wiedzieli, że jest chory, bo tylko to mogło być powodem, że nie był w kościele. Nigdy nam nie mówili, idźcie do kościoła, bo to było naturalne, że się idzie. Do szkoły mogłeś iść, nie iść, bo była robota w domu, ale do kościoła, chyba że ciężko chory jak ojciec. Modlitwa rodziców. 

        Czasami opowiadam, jak mój ojciec lubił sobie wypić, bo kto nie lubi sobie wypić. Nie był alkoholikiem. Raz widziałem, jak mój ojciec się modli, bo jako małe dziecko spałem w tym pokoju co rodzice, a potem dołączyłem do pokoju, gdzie spały siostry. Niekiedy przyszedł późno, wypity taki, to choćby nie wiem jaki był, to jak szedł do łóżka, to wtedy go słyszeliśmy, jak on się modli. Długo się nie modlił, przyklęknął tylko przy łóżku w stronę Pana Jezusa na krzyżu, obrazu Matki Bożej i figurki Matki Bożej, i wtedy przeżegnał się i tak się mocno uderzał w pierś „Boże, bądź miłościw grzesznej duszy” i coraz głośniej. Aż szyby się trzęsły, jak ojciec się modlił i przepraszał za swoje grzechy. Trzy razy „Boże, bądź miłościw” to był cały jego pacierz, ale on był bardzo wymowny, nie miał siły więcej modlitw wymówić, ale te trzy razy „Boże, bądź miłościw” było. I w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego na początek i koniec. To kształtuje człowieka. 

        Po siódmej klasie podstawowej szkoły byłem na spotkaniu ministrantów w Obrze, zostałem nagrodzony, jako jeden z czterech najlepszych ministrantów – z 60 ich było w Kodniu, którzy najwięcej służyli. Zostałem wysłany na rekolekcje. Znowu to mówię, bo to jest, jak Bóg działa. Nie mówię tego po to, żeby pokazać, jakie mamy fantastyczne życie, niesamowite, do filmu, do książki, tylko jeżeli to mówię, to chcę pokazać, jak Bóg działa. Jaki Bóg jest dobry, miłosierny, jak Bóg działa w moim życiu. 

        Po szkole podstawowej byłem w takim dołku, że tak powiem, jeżeli chodzi o zachowanie. To były między innymi takie sprawy, „że jeśli jeszcze raz, to cię zawiozę do poprawczaka”. Ale byłem ministrantem, lubiłem służyć i trzy kilometry dziennie lubiłem iść rano na mszę przed szkołą. Rodzice nie zawsze byli zadowoleni. Dla nas punktem honoru, dla moich dwóch sióstr, było, żeby ani jednych rorat nie zawalić, a na wschodzie zimy są długie. Ojciec nie woził nas, tylko przez zaspy, polną drogą trzy kilometry mieliśmy do kościoła i byliśmy często jednymi z pierwszych. Kościół otwierali i my jako piersi wpadaliśmy. Po mszy oblaci dawali kawę i jakąś bułkę i to było nasze jedyne śniadanie. Czasami rodzice nie chcieli nas wypuścić, więc myśmy po ciemku się ubierali, po cichutku, kiedy ojciec z matką doili krowy, myśmy się wymykali z domu, żeby być na roratach, bo było punktem honoru, żeby ani jednych rorat nie opuścić. 

        Kiedy znalazłem się w Obrze, czterech nas pojechało, był taki moment, że wsiadamy w Olsztynie do autobusu i z Olsztyna do Obry jest siedem kilometrów. Kilku oblatów, jeden z nich znany mi, wsiadło do autobusu, bo miał być pogrzeb jednego oblata. I tak w połowie drogi pokazał się kościół już na widoku i ten jeden oblat nachylił się do mnie i mówi: Wiesiu, patrz, patrz, już widać klasztor w Obrze. Zapamiętaj sobie, bo za parę lat tu przyjedziesz, bo będziesz się kształcił na księdza. Pufff! Myślałem, że on mówi tak do wszystkich. Proroctwo się spełniło. Na tych rekolekcjach to był tydzień, kiedy mogłem być poza domem, kiedy ani krów nie musiałem paść, ani orać, ani bronować za końmi, bo to był początek lipca. Nareszcie mogłem pograć w piłkę, kajakami popływać. Ale każdego dnia były nauki, może ze trzy, i była Msza Święta. Żadnych kazań nie pamiętam. Jest pierwszy dzień rekolekcji dla ministrantów – spora grupa nas była, koło setki – i taka metoda była ojca, który prowadził, że czytał Ewangelię, która będzie następnego dnia na mszy, a my, żebyśmy do tego zrobili nasze komentarze. Pierwsza ewangelia była na temat talentów, jeden, pięć, dziesięć. Nawet nie usłyszałem, że trzeba coś napisać, żeby z każdej grupy ktoś wyszedł i przeczytał rozważania, parę zdań, jak on rozumie tę ewangelię. 

        Wieczorem ojciec Mieczysław Hałaszko, który był moim kuzynem i jest oblatem, proboszczem w Kędzierzynie, wtedy był po pierwszym roku, przyszedł do nas i pyta: Chłopaki, piszecie? Nikt nie miał ochoty pisać, więc do mnie – Wiesiu, napisz. I napisałem i to było moje pierwsze kazanie. Jeszcze nie miałem pojęcia, że będę kaznodzieją. Na jednym ze spotkań ksiądz opowiada taką historię. Słuchajcie, jesteście na ziemię posłani przez Boga do spełnienia misji, każdy z was ma misję do spełnienia. I do spełnienia tej misji dostaliście dary, zdolności, talenty – właśnie o tych talentach było – różne talenty. Każdy z nas chce być szczęśliwy, każdy może być szczęśliwy wtedy, kiedy na ziemi będzie robił to, co Bóg pragnie, żebyś robił. Tak mniej więcej brzmiała ta myśl. I tak jak mantrę zaczął wyliczać może ze dwadzieścia różnych zawodów. Może Pan Bóg chce, żebyś był lekarzem – to wybierz szkołę, która cię doprowadzi, zostań lekarzem i staraj się być najlepszym lekarzem, jakim możesz zostać przy twoich zdolnościach, bo wtedy będziesz szczęśliwy, robiąc to, co robisz, i robiąc to najlepiej. I tak wymieniał: lekarzy, nauczycieli, rolników. I jako ostatni taki dodatek – ale może też kogoś z was Pan Bóg chce, żeby został misjonarzem, oblatą czy księdzem. Wybierz, idź do seminarium. Nie patrz, żeś słaby, grzeszny. Jak cię Bóg powołuje, to ci da zdolności. I jak będziesz księdzem, staraj się być najlepszym księdzem w tej łasce, którą otrzymasz, i z tymi zdolnościami, jakie masz. Tylko wtedy będziesz szczęśliwy. Możesz Bogu powiedzieć nie i wybrać sobie inną szkołę, tylko nie jestem pewien – mówi – czy będziesz szczęśliwy, będziesz się męczył i niekoniecznie będziesz szczęśliwy. 

        No dobrze, ale jak wiedzieć, gdzie Bóg mnie woła? On mówi, ja nie znam innej metody jak modlitwa. Słuchajcie, jesteście ministrantami, modlicie się rano, wieczorem, od dzisiaj albo raz na jakiś czas, raz w tygodniu, w niedzielę, powiedz Bogu w modlitwie takie zdanie – Panie Boże, wskaż mi drogę, jaką chciałbyś, żebym szedł przez życie, czy powiedz, gdzie chcesz, żebym pracował. Coś takiego. Zaręczam wam, że kiedy trzeba będzie wybrać, Bóg da wam znać. Bóg odpowie. I pójdziecie, i będziecie.

        Wróciłem do domu i jedyne, co zapamiętałem, modlić się. A to jako tako mi szło, więc zacząłem się pytać Pana Boga, gdzie chcesz, żebym szedł do szkoły, bo tu 8. klasa i trzeba wybierać. Przy mszy służę za każdym razem, to po komunii od razu uderzało mnie, a zapytałeś się, co masz robić – Panie Jezu, pokieruj mną, żebym poszedł, tam gdzie trzeba. Po jakimś czasie tej modlitwy wychodzę z kościoła, patrzę, a tam jest gablotka przy kościele, o której wiedziałem, że jest, ale nigdy tego nie czytałem, bo po co miałem czytać, co mnie to obchodzi, jakieś zdjęcia i afisze. Zatrzymałem się, a tam była kartka, na niej mozaika zdjęciowa i podpis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Ja nie czytałem tego zdania, tylko zatrzymałem się na zdjęciach, a to była reklama Markowic, niższego seminarium, jak oni grają w piłkę, różne rzeczy, kościółek, modlitwa. Przyglądałem się, a z Kodnia były tabuny chłopaków, którzy do tej szkoły chodzili – mało który został księdzem, ale kilku rozpoznałem. Przyglądając się, po jakimś czasie zacząłem zauważać ten napis, „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Jak szedłem do szkoły, to zawsze z siostrami przechodziliśmy koło kościoła i zawsze było naszym zwyczajem, że wchodzimy do kościoła pozdrowić Pana Jezusa. Doszło do tego, że musiałem zatrzymywać się przy tej gablotce, i zaczął mnie denerwować ten napis „Bóg mnie woła do kapłaństwa”. Nieee! Coś takiego było, dlaczego mnie? Absolutnie. Ponieważ mnie to denerwowało, to zacząłem chodzić inną stroną, i okazało się, że z drugiej strony jest druga gablotka, której nigdy nie widziałem, bo chodziłem jedną stroną do zakrystii jako ministrant. W drugiej gablotce patrzę, a tu taki duży afisz, na nim młodzieniec, i „Pójdź za mną” – Jezus podpisał się. I adres Wyższe Seminarium Obra. Zacząłem wychodzić z kościoła środkiem, nie w prawo, nie w lewo, tylko prosto w bramę, bo mnie denerwowały te afisze. I przestałem mówić Panie Boże pokaż mi drogę, którą mam iść. 

        Ale to nie dawało mi spokoju i kiedy był czas decyzji w końcu 8. klasy szkoły podstawowej, to wiedziałem, chociaż niesprzyjające warunki były, że mój kuzyn wystąpił z kapłaństwa, to byłem pewny. Nie umiałem tego wytłumaczyć. Nie wiem, czy byłem kiedyś zakochany w jakiejś dziewczynie, chyba nie, bo mi się zawsze wszystkie podobały. W szkole podstawowej byłem takim bawidamkiem, łącznie z nauczycielkami. To są historie niesamowite, na inną sesję. W końcu kiedy był czas podań do szkoły średniej, to wiedziałem – Markowice i koniec. Nie było wytłumaczenia, była pewność, że to jest droga, która mnie doprowadzi do kapłaństwa. A przecież było można wybrać liceum na miejscu.

        Poszedłem do ojca Karola Lipińskiego, który wtedy był wikarym, bo dokumenty już złożyłem, ale potrzebne było tzw. świadectwo moralności, że ksiądz mnie zna, jestem taki chłopak itd. I ksiądz Karol pyta – do Markowic? Tak. Mmmm, no dobrze. Poszedł do klasztoru, pochwalił się. Tutaj był kiedyś ojciec Hajduk proboszczem, a u nas był wtedy superiorem. Ojciec Hajduk znał mojego ojca, dobrze znaliśmy się wtedy. I to się rozeszło, oni dyskutowali, czy to świadectwo moralności dać. I ojciec Karol spotkał mnie następnego dnia – bo nie od razu mi to świadectwo napisał – i mówi: Wiesiu, nie żebym mówił, nie idź do Markowic, że nie nadajesz się na księdza, ale jak chcesz maturę zrobić, to po maturze dopiero, a może tutaj byś w Terespolu uczył się, rodzicom byś pomógł na roli, tutaj pomógł w kościele, dekoracje. Ja tak spojrzałem na niego, myśląc, że on będzie w zachwycie, że ja chcę być księdzem, a on mi odradza. Powiedziałem: Nie, jak nie pójdę do Markowic, to księdzem nie zostanę. Byłem tak pewny – wiem, że to Duch Święty wtedy przemawiał również i przez niego, i przeze mnie, i do dzisiaj jestem przekonany, że gdybym nie poszedł do Markowic, księdzem nie zostałbym. 

        Mój ojciec był bardzo przeciwny temu wszystkiemu. W Kodniu były różne wróżki, znawczynie życia mężczyzn w mojej rodzinie, i mówiły – za dwa tygodnie, za dwa miesiące, do Bożego Narodzenia wyrzucą go itd. Nie wyrzucili mnie na Boże Narodzenie, po roku jedna wróżka mówi: Wiesiu, ja was znam, ja ciebie znam, ty nie masz szans zostać księdzem, ja się znam na ludziach. 

        Nie żałuję ani jednego dnia, ani jednej godziny spędzonej w Markowicach, chociaż kiedy byłem powołaniowcem w moim pierwszym życiu tutaj, 30 lat temu, przez dwa lata, to nigdy nikomu nie poradziłem, żeby szedł do Markowic. Chociaż przekonany byłem, że dla mnie to była jedyna, najlepsza droga. Mój ojciec był bardzo przeciwny temu, nie tylko dlatego, że ten kuzyn wystąpił, ale mu się nie mieściło w głowie, że mogę być księdzem, no i kto rolnictwem się zajmie itd. Ta historia z moim ojcem skończyła się w ten sposób, że on przez cztery lata w Markowicach, rok na Świętym Krzyżu nowicjatu i sześciu lat w Obrze, ani razu mnie nie odwiedził. On mi nigdy słowa nie powiedział, że nie, bo był taki moment, że musiał podpisać się, że będzie płacił za moją szkołę, uczenie się. Zgoda rodziców była wymagana. I on dwa tygodnie z moją mamą rozmawiali i nie wiedzieli, co zrobić. W końcu był czas na podpisanie, to ojciec przy stole i powiedział: To jest twoje życie, ja za ciebie żyć nie będę. Mogę ci pomóc, ale żyć, to ty musisz sam i od ciebie zależy, kim będziesz, ale jak masz być złym księdzem, to nawet nie zaczynaj, nie idź, nie rób śmiechu, bo zrobisz, nie daj Boże, to co Witek – ten kuzyn. Ja się odważyłem powiedzieć – Nie zrobię.  – Co nie zrobisz!? – mój ojciec był raptus – a co ty wiesz o życiu? Ile masz lat? – Piętnaście. – A on ma trzydzieści, i zobacz, co zrobił! Co ty wiesz, co w życiu zrobisz, a co nie zrobisz! Jak masz zrobić to co Witek, to nie zawracaj głowy i wycofaj papiery. Tu szkoły cię przyjmą. Ja mówię, idę do Markowic. – To jest twój wybór, ale jak będziesz księdzem złym, to w domu mi się nie pokazuj. 

        Taki ojciec, i dobrze, że tak powiedział.

Ciąg dalszy za tydzień

O. Wiesław Nazaruk na podst. YouTube

Opublikowano w Goniec Poleca

        14 marca 2017 roku odszedł do Pana o. Ryszard Kosian OMI.

        Ksiądz Kosian wielu ludzi przyprowadził do Pana Boga. Lubił mówić kazania, lubił pisać o Bogu, kochał poezję. Na trwałe złączył się z historią polskiej społeczności w Kanadzie.

        Urodził się w 1932 roku w Trawnikach koło Opola w rodzinie Sykstusa i Gertrudy z d. Polak. W 1947 roku został przyjęty do niższego seminarium duchownego w  Lublińcu, nowicjat odbył w Markowicach, a następnie studiował filozofię i teologię w Obrze, gdzie 22  czerwca 1958 roku został wyświęcony.

        W roku 1959 ks. Kosian rozpoczął studiowanie homiletyki i psychologii pastoralnej, został następnie wikarym w kościele Chrystusa Króla w Gorzowie Wielkopolskim, pracował też jako katecheta w Zieleńcu i Ulimie. W latach 1960–1969 był misjonarzem ludowym w Polsce.

        Nowy okres w jego życiu rozpoczął się w roku 1969, kiedy o. Kosian przyjechał do Kanady, gdzie przez dwa lata pracował  w kościele Świętego Różańca w Edmonton, a następnie w parafii p.w. św. Stanisława Kostki w Toronto. W latach 1975–1981 był proboszczem  parafii św. Kazimierza w Toronto, a w latach 1982–1994 w kościele św. Jacka w Ottawie. Od 1994 roku służył jako proboszcz w kościele Naszej Pani Nieustającej Pomocy w St. Catharines.

        Ksiądz Ryszard Kosian udzielał się też poza parafią. W latach 1977–1985 stał na czele Konferencji Księży Polskich na Wschodnią Kanadę i organizował coroczne pielgrzymki do Midland. W 1983 roku przypadł mu w udziale obowiązek przygotowania polskiej społeczności w Toronto na spotkanie z Ojcem Świętym na Exhibition Place podczas pielgrzymki, jaką Jan Paweł II odbył w 1984 roku.

        Przez 29 lat o. Kosian był członkiem Stowarzyszenia Przyjaciół Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

        Publikował w „Związkowcu” oraz w „Gońcu” teksty religijne. Pozostanie na zawsze w naszej pamięci i modlitwach.                              

  (ak)

***

         Niewiele osób wie, że w latach 70. – z Jego inicjatywy i starań – został wybudowany kościół misyjny w miejscowości Chollire w Kamerunie – pisze pani Jolanta Szaniawska z Ottawy. – Przez wiele lat ksiądz Kosian pisał „do szuflady”. Potem nieśmiało zaczął publikować swoje wiersze w lokalnych polonijnych gazetach. Przełom nastąpił w 1997 roku, kiedy opublikował pierwszy tomik poezji, z którego dochód przeznaczył w całości na budowę Kolegium Jana Pawła II przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

        W dwa lata później został wydany tomik poezji „Spojrzenie na życie”. Ośmioletnia przerwa w publikacjach była bez wątpienia wypełniona pracą twórczą, bo w ostatnich dwóch latach – wydania książkowe i prozy, i poezji – posypały się jak z rogu obfitości... W 2007 roku ukazały się dwie książkowe wersje „Zamyśleń nad Ewangeliami”, a w roku bieżącym – dwa tomy poezji „Myśląc o życiu” i jeszcze jeden w języku angielskim – „For Answers Ask Your Heart”.

        Ks. Kosian nie tylko pisał, ale również komponował. Skomponował kilka wersji „Ave Maria”. Za tym krótkim szkicem – kryje się niezwykle bogate i ciekawe życie księdza Ryszarda Kosiana.

        Kiedy ks. Kosian obejmował pozycję proboszcza w kościele św. Jacka w Ottawie, parafia liczyła koło 200 rodzin, gdy odchodził – ponad 900. To w tej społeczności ksiądz spędził dwanaście burzliwych lat (1982–1994). Piszę „burzliwych”, bo przypadły one na okres Solidarności ‘81 i wszystko, co po niej. Miał też zaszczyt być świadkiem wizyty Papieża Polaka – Jana Pawła II, który na zaproszenie episkopatu Kanady odwiedził wiernych m.in. w Ottawie – dodaje Jola Szaniawska na łamach prowadzonego przez siebie ottawskiego „Transatlantyku nadziei”.

         Trzeba pamiętać, że ks. Kosian wsławił się dobrymi uczynkami na rzecz bliźniego swego. Polska parafia św. Jacka wraz z Kongresem Polonii Kanadyjskiej zajęła się „regularnym” (a to ze względu na liczbę, ponad 400 rodzin!) sponsorowaniem uciekinierów z Polski (via obozy dla uchodźców) do Kanady.

        Aby jakoś przyjąć nowo przybyłych, rozpoczęła się zbiórka rzeczy, i sala parafialna pod kościołem stała się „armią zbawienia”. Potrzebującym udzielano lokum w pokojach należących do parafii (pierwszy rok za darmo!). Spektakularna stała się pomoc Polonii w zebraniu funduszy na budowę pomnika „The Canadian Tribute to Human Rights” w Ottawie, a pierwszego na świecie.

         Jak ksiądz Kosian wspominał lata swego duszpasterstwa w Ottawie?

        „Byłem w kilku parafiach... I jeśli chodzi o ten ‘czas’, to najżyczliwiej ustosunkowana do mnie była parafia ottawska. Do dnia dzisiejszego mam kontakt z parafianami, często tu, do St. Catharines, ktoś do mnie zawita. Są częstymi gośćmi dożynek, które tu wprowadziłem. Przyjeżdżają autobusami lub pojedynczo i ja z tego się cieszę. Najradośniejsza grupa, jak to ktoś zauważył, która przybyła na mój Jubileusz, to też była grupa ottawska.”                 Tak, bo to byli ci ludzie, z którymi ksiądz się przyjaźnił, których wspierał duchowo i którym bezinteresownie pomógł. Powinno przyjechać kilka pełnych autokarów, ale pamięć u rodaków krótka... i zjechało kilka samochodów.

(...)  Powtarzał: „Nigdy w życiu się nie nudziłem i nie będę się nudził. Dzień w dzień coś piszę, coś komponuję. To tak już weszło w krew, tak jest. Moje wiersze to jest odzwierciedlenie tego, co ja widzę i czuję. Przełom w wysiłku wydawniczym to była pani Irena Razym, która na ten cel zostawiła mi pieniądze. Po wydaniu pierwszej książki, pieniądze wróciły... Cały kapitalik pani Ireny został ruszony, ale on się wyprostował. Po drugiej książce tak samo, po trzeciej... już jest piąta. Bez pomocy pani Ireny tobym nic nie zrobił.”

        Wiersze księdza to zapis codziennego życia, takie urywki pełne kolorów, nastrojów i uczuć, nie zawsze pochlebnych ludziom. Jak mówił: „Ja w swej poezji nie ‘farbuję’, piszę, co jest, jak to czuję. Trzeba trochę i prawdy, choć nie każda prawda cieszy”. Ale każda prawda nas zbawi.  (...) A recepta na sukces, proszę księdza? „Odrobina pokory i chęć bycia z parafianami nie tylko w kościele, ale i poza nim.”

Jolanta Nadzieja Szaniawska
http://www.tnpolonia.com/ks_kosian_01.html

Opublikowano w Życie polonijne
poniedziałek, 21 listopad 2016 21:36

Boliwia biedna, ale żyjąca nadzieją…

Droga Krzyzowa w Villa Pagador 01        Minęło już kilka miesięcy od mojego powrotu z Boliwii i czas, aby znów powrócić do doświadczeń i przeżyć z tego misyjnego kraju. Trudno pisać o Boliwii, pomijając rzeczywistą sytuację milionów ludzi, którzy żyją w ubóstwie z dnia na dzień, zatroskani myślą, jak przeżyć.

        I chociaż w tym czasie w Boliwii nie ma jakiejś oficjalnej wojny, nie spadają bomby, nie widać pomordowanych na ulicach – to lęk i uzasadnione obawy przed jutrem są wszędzie zauważalne. Lęk, o którym mówię, ma podłoże zdecydowanie egzystencjalne, czyli związane z brakiem podstawowych środków do skromnego przeżycia. Chociaż w poprzednich artykułach wspominałem o niektórych źródłach tego lęku; chciałbym je jednak jeszcze raz powtórzyć. Oto najważniejsze z nich: dramatycznie opadający poziom wód gruntowych i źródlanych, coraz mniej deszczu, skutkiem braku wody jest spadek urodzajów, bardzo słabo i wolno rozwijający się przemysł, ogromne bezrobocie. Tego lęku nie przeżywa garstka ludzi, którzy są u władzy lub z nią związani. W tym jakże biednym kraju, tylko znikomy procent ludzi żyje ponad stan i nie przejmuje się sytuacją kraju. Wręcz przeciwnie – robią oni wszystko, aby nic się nie zmieniło… . W przeciwnym razie musieliby zrezygnować z przywilejów, przyznać się do nieuczciwości, bezduszności i korupcji oraz wejść na drogę sprawiedliwości, miłości i pokoju. Czy do tego dojdzie kiedyś w Boliwii…?

Opublikowano w Teksty

Rozmowa z Prowincjałem Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej prowincji Wniebowzięcia w Kanadzie o. Marianem Gilem.

Andrzej Kumor: Proszę Ojca, dwieście lat obecności oblatów w Kanadzie to dłużej niż sama konfederacja kanadyjska trwa, dłużej niż państwo kanadyjskie...

Ojciec Marian Gil OMI: Nie jest to 200 lat oblatów w Kanadzie, jest to dwusetna rocznica powstania naszego zgromadzenia, misjonarzy oblatów, chociaż muszę powiedzieć, że pan Andrzej niedaleko jest prawdy, bo w 1841 r. oblaci przybyli do Kanady i w przyszłym roku to będzie, policzmy szybciuteńko, 175 lat obecności oblatów w Kanadzie, a 200 lat od powstania zgromadzenia zakonnego.

– Z czym bracia przyjechali na te puste, olbrzymie tereny, z jaką misją?

– 1841 rok, pięciu oblatów przybywa do Kanady. W jakich okolicznościach i dlaczego?

Otóż biskup Montrealu przybywa do Marsylii – dowiedział się, że jest tam taki biskup Eugeniusz, że ma zgromadzenie zakonne, niewielkie, ale pałają wielkim entuzjazmem i żarem ewangelicznym. I mu powiedzieli: jeżeli powiesz Eugeniuszowi, że potrzeba odważnych misjonarzy, że są ubodzy, że są potrzebujący, to na pewno cię wysłucha i pośle misjonarzy. I tak też się stało. Oblatów w tym czasie na świecie nie było wielu, to było młode zgromadzenie, które powstało – tak jak powiedziałem – w 1816 roku. Było w tym czasie około 40 ojców i 5 braci i z tej małej grupki Eugeniusz decyduje się posłać 5 misjonarzy do Kanady.

Opublikowano w Wywiady

W niedzielne popołudnie w pięknym kościele Eugeniusza de Mazenod w Brampton odbyły się uroczystości 25-lecia posługi jednego z najbardziej popularnych kapłanów polonijnych, o. Adama Filasa.

To właśnie on wybudował ten kościół i stworzył tamtejszą wspólnotę parafialną. To wokół tego kościoła powstało centrum handlowe i domy spokojnej starości. To on swoją żelazną wolą nie dopuścił, aby projekt ten przeciekł przez palce.

Ojciec Adam, pierworodny syn polskiej góralskiej wielodzietnej rodziny (ma cztery siostry), zaskarbił sobie miłość i życzliwość wielu ludzi. Bóg misyjną drogą wiódł go przez trudne kanadyjskie pustkowia, by ostatecznie obarczyć misją budowy nowego kościoła dla Polonii na terenie GTA. To nie było łatwe przedsięwzięcie...

Opublikowano w Życie polonijne
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.